Nie znoszę fałszu. Oblepia ręce jak tłusta maź, trudna do zmycia. Pocieram palcami z nadzieją, że zniknie. Czarne plamy. Uśmiechasz się, jak gdyby nigdy nic. Znów ferma strusi. Tkwimy wwierceni w okoliczności, nie do końca nasze wybory. Splot losu. Ja w tym wszystkim siedzę na dachu i dyndam sobie stopami, tak jak od zawsze marzyłam. I patrzę w gwiazdy. Otula mnie miękkość pluszu. Tylko ta cholerna maź nie daje spokoju. Czym się to zmywa?
Myślę. A gdzie siedzisz ty? Czy dotykasz dłonią dokładnie tych gwiazd, które od zawsze krążyły po twoich orbitach? A może zdałaś się na ślepy los, ten sam, który w dziwnych okolicznościach złączył nasze drogi? Pozwoliłaś swojej rzece płynąć jak zapragnie, bez nadawania jej kierunku. A teraz z żalu, zazdrości, czy niezrozumienia zaciskasz pięści na moich nadgarstkach. Oblepiasz. Wiem, jesteś głodna.
Jakiś czas temu zamknęłam się w sobie, stworzyłam sobie swoją bezpieczną przystań. Odizolowałam się od toksycznych ludzi. Byli szkodliwi, marudni, zazdrośni, płytcy. Nie ufam. Nie szukam. Nie zmieniam. Byłam samotna, aż wreszcie odnalazłam siebie i własny kosmos.
A teraz ty próbujesz wtargnąć bez pytania, ingerujesz w moje wzory, rozgrzebujesz tak misternie grabione przeze mnie stosiki. Poskładałam się sama, a teraz ty po cichu, za plecami wyjmujesz pojedyncze elementy mojej układanki. Być może myślisz, że z tych puzzli odbudujesz siebie, przejmiesz kontrolę. Zapomniałaś tylko o jednym. One rozpryskują się na miliony maleńkich szkiełek w momencie, gdy trafiają w ręce, które nie potrafią ich oswoić. Zostanie z nich tylko rozsypany brokat. A nim się nie nakarmisz.
Komentarze
Prześlij komentarz